piątek, 5 kwietnia 2019

François Hitchcock: Bogowie? Serce to tylko pompa

Jest ostatnim z żyjących chirurgów, którzy w 1967 roku pod kierunkiem prof. Christiaana Barnarda dokonali w Kapsztadzie pierwszego, udanego przeszczepu serca. W latach 1984-1990 w Uniwersyteckim szpitalu dziecięcym im. Królowej Wilhelminy w Utrechcie zoperował ponad 300 polskich dzieci z wadami serca. Jest kawalerem Orderu Zasługi oraz Orderu Uśmiechu. Z prof. François Hitchcockiem w Amsterdamie rozmawiali Łukasz Koterba i Jakub Guder.

Jak dostał się Pan do zespołu Christiaana Barnarda, który w 1967 roku dokonał pierwszego na świecie przeszczepu ludzkiego serca? 
Urodziłem się w Republice Południowej Afryce, w Pretorii. Moja żona jest Irlandką, pobraliśmy się w Anglii, ale po ślubie wróciliśmy do Kapsztadu. To wtedy podjąłem decyzję, że chce zostać chirurgiem. Myślałem o chirurgii ogólnej. Nie było jednak miejsca dla asystenta na tym oddziale tylko u kardiochirurga Chistiaana Barnarda. Poszedłem więc tam, a potem w tym kierunku kontynuowałem naukę, już na kardiochirurgii właśnie. Gdy w 1967 roku dokonaliśmy historycznej operacji miałem 26 lat i kończyłem pierwszy rok specjalizacji.

Jak Pan wspomina ten dzień? Jaka była Pana rola w tej operacji?
Oprócz głównego chirurga pracowało dwóch asystentów. Ja byłem właśnie takim młodszym asystentem (ang. „junior assistent”). Oczywiście w skład zespołu nie wchodzili tylko sami chirurdzy, ale cały sztab ludzi: anestezjolodzy, kardiolodzy, ludzie obsługujący płucoserce, immunolodzy, hepatolodzy. Liderem był oczywiście profesor Barnard, ale oprócz niego zaangażowanych w tę operację było wiele osób. Specjaliści z różnych dziedzin. Wtedy nie było to dla mnie wielkie wydarzenie. Myślałem, że może w gazetach będą pisać o tym przez tydzień-dwa i to wszystko. To jednak trwało latami. Nawet dziś ta operacja interesuje ludzi i pozostaje czymś niezwykłym.

Dlaczego tak przełomową operację wykonano akurat w RPA, a nie na przykład w Anglii czy Stanach Zjednoczonych?
To się wiązało z postacią samego prof. Barnarda. Miał dużą wiedzę i był bardzo inteligentny, ale akurat jego wiedza specjalistyczna nie było dużo większa niż innych. On jednak przede wszystkim miał odwagę, aby to zrobić. W Stanach Zjednoczonych przeprowadzili wiele badań i też byli już przygotowani do transplantacji serca. Zastanawiali się jednak: co pomyśli o nas reszta świata, jeśli coś takiego zrobimy? A co, jeśli ta operacja się nie uda? Barnard tak nie rozumował. Mówił: “Zrobię to, a potem się zobaczy” (śmiech).


Biorcą był 54-letni Louis Washkansky, syn żydów spod Wilna. Dawcą ofiara wypadku Denise Darvall. Oboje byli biali. Czy w RPA czasów apartheidu byłby możliwy przeszczep od kolorowego dawcy? Czy faktycznie moglibyście być oskarżeni o eksperymentowanie na czarnych? Pojawiły się takie opinie.
Tak, mogły pojawić się takie oskarżenia, gdyby dawca nie był biały, chociaż myślę, że do operacji i tak by doszło. Jeśli dobrze sobie przypominam, to w przypadku drugiego przeszczepu serce pochodziło także od białego dawcy. Trzecim pacjentem była Dorothy Fisher, mulatka. Potem nie miało to już takiego znaczenia.

Byliście świadomi, że robicie coś historycznego?
Ja nie miałem takiego poczucia. Byłem za młody, nie miałem wystarczającego doświadczenia. Kończyłem dopiero pierwszy rok specjalizacji. W październiku 1966 roku przeprowadziliśmy w naszym szpitalu pierwszą w RPA udaną transplantację nerki. Tą operacją także kierował prof. Barnard. Również wtedy gazety się tym zajęły i opisywały pacjentkę, panią Zwart. To znaczy ona była biała, ale nazywała się ‘Zwart’ (śmiech - ‘zwart’ po niderlandzku oznacza ‘czarny’).
Po transplantacji serca pomyślałem, że to ważniejsze niż nerka i media zajmą się tym góra przez trzy, cztery tygodnie. To jednak pozostało newsem znacznie dłużej. Już w tydzień po tej operacji przyjechali do nas z wizytą bardzo dobrzy chirurdzy z USA. Zrobił się prawdziwy dom wariatów.

Nikt nie spodziewał się takiego zainteresowania?
Ja osobiście na pewno nie. Myślę, że może Barnard się tego spodziewał, ale ja nie.

Barnard dzięki tej operacji został… gwiazdą.
Tak, był jak gwiazda popu (śmiech).

Jak Pan go sobie przypomina? Czy rzeczywiście bardzo się zmienił po tej historycznej transplantacji?
Już przed tą operacją był człowiekiem, z którym trudno się pracowało. W kółko to „bla bla bla” (Hitchcock z humorem przedrzeźnia Barnarda - przyp. ŁK). Każdego wieczora, między ósmą a dziewiątą musieliśmy do niego dzwonić, żeby opowiadać o stanie pacjentów. Jeśli któryś z nich miał choćby troszeczkę podwyższoną temperaturę, chciał od razu wiedzieć, jaka jest przyczyna. Musieliśmy od razu robić badania krwi i moczu, biegać do laboratorium... To był - jak to się mówi - prawdziwy poganiacz niewolników (śmiech). Jeśli coś było nie tak, to od razu krzyczał. Barnard miał bardzo wysoki głos, prawie sopran.

Czy sława, którą Barnard zyskał po 1967 roku, nie przeszkadzała w pracy?
Przed tamtą operacją był w szpitalu każdego dnia. Po niej zrobił się sławny. Zaczęli zapraszać go do telewizji, dostawał honorowe doktoraty w Stanach Zjednoczonych czy w Ameryce Południowej. W pierwszym roku po przeszczepie bardzo często go nie było w Kapsztadzie. Z jednej strony mi się to podobało, bo nie musiałem słuchać tego piskliwego krzyczenia (śmiech). Z drugiej - on był bardzo dobrym, inteligentnym nauczycielem. Z dzisiejszej perspektywy uważam, że pierwszy rok mojej specjalizacji -  jeszcze przed transplantacją - był dla mnie lepszy niż kolejna lata. Wtedy Barnarda po prostu często nie było w szpitalu.

Jak trafił Pan do Holandii?
Po ukończeniu edukacji w RPA wyjechałem najpierw do Anglii, potem jeszcze dwa lata spędziłem w Nowej Zelandii, by ostatecznie wrócić do Południowej Afryki. Nie byłem jednak wtedy pod wrażeniem kardiologii w Johannesburgu, gdzie pracowałem. W tym czasie zagranicą robiono już operacje wszczepienia bypassów, a w moim szpitalu mówiono, że to zabiegi eksperymentalne, zbyt niebezpieczne i nie można tego robić... Pomyślałem: o nie - to reszta świata to robi, a my nie?! Wyjeżdżam stąd! Tylko gdzie? Pracowałem już w Anglii i Nowej Zelandii, ale nie operowałem w Stanach Zjednoczonych. Za oceanem trzeba było jednak najpierw zdać egzamin. Postanowiłem, że w takim razie albo go zaliczę, albo zostanę w RPA. Test przeszedłem pozytywnie, a kiedy już załatwiałem formalności związane z wyjazdem do USA, z Rotterdamu wrócił mój znajomy, anestezjolog, który przez trzy miesiące był tam na zastępstwie i to jego kolega przysłał mi ogłoszenie z holenderskiego czasopisma medycznego - szukali kardiochirurga i anestezjologa do szpitala dziecięcego w Utrechcie. Specjalizowałem się właśnie w kardiochirurgii dziecięcej, więc pomyślałem: dlaczego by nie spróbować? Wysłałem do nich list, ale długo nie dostawałem odpowiedzi. Przyszła dopiero na tydzień przed wyjazdem za ocean. Odpowiedziałem, że jednak najpierw polecę za ocean. Kilka tygodni spędziłem w Anglii, a stamtąd przeniosłem się do Ameryki, gdzie pracowałem kilka miesięcy, chociaż pierwotnie miałem tam zostać rok. Potem trafiłem do Utrechtu.

Kiedy dokładnie?
Od lipca 1977 r. pracowałem w szpitalu dziecięcym w Utrechcie, ale po trzech miesiącach także ze szpitala akademickiego zwrócili się do mnie z pytaniem, czy nie operowałbym również i u nich. Zacząłem tam pracę we wrześniu 1978 r. W 1990 roku ta placówka przeniosła się do innego budynku, zmieniła się organizacja sal operacyjnych - teraz to anestezjolodzy byli ich szefami. Koniec końców mogłem operować tylko rano, jednego pacjenta dziennie. Stwierdziłem, że skoro sam nie mogę podejmować ważnych decyzji, to nie mogę tak dalej pracować. Zadecydowałem, że wyjeżdżam z Holandii i wróciłem do RPA. Zacząłem pracować w Johannesburgu, gdzie tym razem sytuacja była już dużo lepsza a chirurdzy na bieżąco z nowościami. Dodatkowo zatrudniłem się też w prywatnej klinice. Żyło nam się wtedy bardzo dobrze. W 1996 roku zadzwonili do mnie z Utrechtu i powiedzieli, że w uniwersyteckim szpitalu dziecięcym nie najlepiej się dzieje. Pytali, czy nie chciałbym im pomóc. Nie miałem zamiaru wracać, ale poleciałem na rozmowę i… zostałem.

W Holandii spotkał Pan w pierwszej połowie lat 80’ Mariana Zembalę, który przebywał w Utrechcie na stypendium. To on zaproponował, by w Holandii operować polskie dzieci z wrodzonymi wadami serca.
To był chyba rok 1983. Zembala pracował wówczas w innym szpitalu, ale przychodził do szpitala uniwersyteckiego, bo chciał się nauczyć operować także dzieci. Bardzo nalegał, by leczyć również najmłodszych pacjentów z Polski. Wcześniej istniał program amerykański, w ramach którego operowano dzieci z Polski za oceanem, ale ze względów politycznych został przerwany. Zembala stwierdził więc, że skoro tamten projekt się zakończył, to może my w Holandii moglibyśmy go przejąć. Tak się stało.

Jak zareagowaliście w szpitalu na ten pomysł?
Jeśli jesteś chirurgiem, to naturalnie chcesz operować jak najwięcej. Od początku myślałem, że byłoby bardzo dobrze, gdyby to się udało. Na szczęście ówczesny dyrektor szpitala prof. Jan Stoop zgodził się. Także kardiolodzy i anestezjolodzy byli za. W 1984 roku pojechaliśmy do Polski, gdzie spotkaliśmy się z prof. Marią Hoffman i prof. Marianem Śliwińskim. Dalej wszystko potoczyło się dobrze - operacje i koszty pobytu zgodziła się sfinansować fundacja Terre des Hommes, a koszty przelotów pokrywała polska strona.

Czy od początku zakładaliście, że zoperujecie ok. 400 polskich dzieci? W którymś z późniejszych wywiadów prof. Zembala powiedział, że na pierwszym spotkaniu myślał, iż będzie dobrze, jeśli uda się wyleczyć w Utrechcie chociaż 30 pacjentów. Przyznał, że gdy zaproponowaliście 300-400 operacji, to był w szoku.
(śmiech) Nie pamiętam tego już tak dokładnie, ale pozostało mi w głowie, że zakładaliśmy operację ok. pół tysiąca dzieci. Program skończył się, gdy w 1990 roku wróciłem do RPA.

Czy to, że Polska była wtedy komunistycznym krajem, jakoś utrudniał realizację tego programu?
Jedynym problemem był mój południowoafrykański paszport. W czasach apartheidu, gdy RPA było bojkotowane, z takim dokumentem niewiele dało się zdziałać. Utrudniał m.in. moje wyjazdy do Polski. Za pierwszym razem to się jeszcze udało, ale za drugim musiała mi pomóc holenderska ambasada, która zadbała, abym szybciej dostał niderlandzki paszport i mógł bez problemów pojechać do Polski. Poza tym nie było większych problemów. Wtedy na wschodzie pomału zaczynały się już przemiany. Kiedy rozmawiało się wówczas z polskimi lekarzami, miało się poczucie, że nie sympatyzowali z tym ustrojem. Oczywiście byliśmy wtedy nieco podejrzliwi. Zastanawialiśmy się, czy to tylko słowa, czy oni faktycznie nie chcieli już komunizmu.

Komunistyczne władze nie tworzyły żadnych administracyjnych przeszkód?
Nie, ale muszę przyznać, że choć Holandia wtedy też była mocno zbiurokratyzowana, to w Polsce biurokracji i hierarchii było jeszcze więcej. Odbywało się to wszystko jednak dosyć sprawnie. W 1982 roku pojechałem do ZSRR na kongres i wówczas miało się tam wrażenie, że jest się obserwowanym. W Polsce czułem się swobodnie.

Czy w Holandii nie pojawiły się wówczas głosy protestu? Ludzie nie pytali: “Jak to -  dlaczego mamy zajmować się jakimiś chorymi dziećmi z odległej, komunistycznej Polski?”
Nie. Było raczej poczucie, że można wykonać dobrą robotę. Holandia była bogatsza od Polski, więc bogaty kraj pomagał biednemu. Nie mieliśmy z tym problemów.

Jak w praktyce wyglądały wszystkie procedury? Jak działał program?
Chirurdzy, kardiolodzy, anestezjolodzy, personel techniczny – oni wszyscy byli w Holandii. Holenderski kardiolog był w kontakcie ze swoim kolegą z Polski, który zajmował się danym dzieckiem, czy to w Aninie czy w Zabrzu. Nasz specjalista - po zapoznaniu się z dokumentacją - mówił więc na przykład, że trzeba operować. Gdy była to jakaś prosta wada, to można ją było leczyć w Polsce. Jeśli bardziej skomplikowana - dziecko przyjeżdżało do Holandii. Tu było operowane, ewentualnie tutejszy kardiolog przeprowadzał kolejne badania.

Ile z tych 300-400 polskich dzieci, które trafiły do Utrechtu, operował Pan osobiście?
Prawie wszystkie. Myślę, że co najmniej 95 proc.

Przypomina Pan sobie tę najtrudniejszą operację?
Najtrudniejsze są zawsze te, w których na końcu pacjent umiera. Wtedy nie ma znaczenia, czy operacja była „łatwa” czy bardzo skomplikowana. Najdłuższy zabieg, jaki sobie przypominam trwał chyba ze 14 godzin. To nie było jednak polskie dziecko.

Marius Barnard, młodszy brat prof. Barnarda, powiedział kiedyś, że po nieudanej operacji czuł się, jakby sam umierał.
Ja tak tego nie odbierałem, ale za każdym razem, gdy operacja się nie udaje i pacjent umiera, to chirurg czuje się fatalnie. Gdy odchodzi powiedzmy osiemdziesięciolatek, to oczywiście nie jest to przyjemne, ale jeśli umiera dziecko… Wtedy jest bardzo smutno.

Jak współpraca w latach 80-tych polskich kardiochirurgów z holenderskimi kolegami wpłynęła na rozwój tej dziedziny w naszym kraju?
Trudno mi to oceniać, ale z tego co słyszałem od profesorów Zembali i Różańskiego wynika, że polska kardiochirurgia ma się bardzo dobrze. Operujecie też przecież pacjentów z innych krajów - Ukrainy czy Gruzji. Zembala i Różański uważają, że Holandia zrobiła bardzo wiele dla operacji serca w Polsce. To mnie cieszy.

Można powiedzieć, że prof. Zembala prosto z Utrechtu trafił do stołu, przy którym zespół prof. Zbigniewa Religi w 1985 roku dokonał pierwszego w Polsce udanego przeszczepu serca.
Zembala to jest... Jakby to powiedzieć... pusher.

…trochę charakter Christiaana Barnarda?
(śmiech) Dokładnie! Wiem, że krótko - przed wyborami - był w Polsce ministrem zdrowia. Myślę, że ma zadatki na dobrego polityka.

Marius Barnard też zajął się polityką. Był posłem w południowoafrykańskim parlamencie. Może chirurdzy mają jakiś specjalny pociąg do polityki.
Powiem coś, czego może nie powinienem mówić, ale jeśli rozmawiamy o Mariusie Barnardzie… Chris Barnard był bardzo inteligentny i… (chwila ciszy) był lepszym chirurgiem niż Marius. Chris był sławny, a Marius był „bratem Chrisa”, był w jego cieniu. Nie czuł się z tym dobrze. Myślę, że właśnie dlatego chciał w jakiś sposób się wyróżnić i zajął się polityką.

Odwiedza Pan jeszcze Polskę?
Tak - ostatnio byłem latem 2014 roku. Zostałem honorowym członkiem Polskiego Towarzystwa Kardio-Torakochirurgów (prof. Hitchcock wyciąga i pokazuje dyplom z Polski).

Kontaktuje się Pan często z prof. Zembalą?
Czasami, choć nieregularnie.

Od 1967 roku minęło prawie pół wieku. Jak wiele się w tym czasie zmieniło w kardiochirurgii?
Rezultaty transplantacji serca są obecnie dużo lepsze, ale to zasługa nowych leków. Sama technika operacji pozostała mniej więcej taka sama. Bardzo wiele zmieniło pojawienie się cyklosporyny. Czasy przed nią i po niej to jak noc i dzień. Wcześniej trzeba było podawać kortyzon. Ludziom puchły od tego twarze. Ważnym wynalazkiem było sztuczne serce, dzięki któremu pacjenci żyją dłużej. Mnie osobiście bardzo interesuje kwestia wszczepiania ludziom serca świni. Oba niewiele się od siebie różnią, ale lekarze boją się wirusów, które mogą przenosić te zwierzęta. Obawiają się, że jeśli dokonają takiego przeszczepu, to pacjent może zwierzęcymi wirusami zarazić innych ludzi. To największa przeszkoda w realizacji tego pomysłu. Myślę jednak, że dzięki manipulacjom genetycznym można wyhodować świńskie serce, które byłoby neutralne dla człowieka. Wtedy nie byłoby obaw, że zostanie odrzucone przez człowieka. Intensywnie zajmują się tym na przykład naukowcy z Cambridge. Trwają badania także w Stanach Zjednoczonych. Gdy 12 lat temu przestałem operować, myślałem, że są już gotowi, by to zrobić. Tymczasem minęło tyle czasu i wciąż nie doszło do takiej operacji. Trochę mnie to dziwi i nadal na to czekam (śmiech).

Świńskie serce u człowieka - może są dylematy natury moralnej?
Nie - myślę, że to nie o to chodzi. Bardziej chodzi właśnie o wirusy. Zastrzeżenia moralne odgrywałyby rolę może tylko w przypadku żydowskiego pacjenta (śmiech).

W Polsce fabularny film o profesorze Relidze i jego zespole nosi tytuł “Bogowie”. Jaki ma Pan stosunek to tego typu “boskich” alegorii?
Po pierwszej transplantacji byli też ludzi, którzy mówili, że dusza dawcy została przeniesiona do innego ciała (uśmiech). Nie, nie - serce to po prostu pompa. I tyle.

Operacje dzieci i dorosłych bardzo się od siebie różnią?
U dorosłych wykonuje się zazwyczaj podobne operacje. U dzieci może zdarzyć się prawie wszystko. To większe wyzwanie. Różnorodność zabiegów jest bardzo duża. W niektórych przypadkach niestety niewiele można zrobić. Zresztą kardiochirurgów dziecięcych kształci się mniej. Ich praca jest skomplikowana no i dorosłych pacjentów jest znacznie więcej.

Powiedział Pan, że od 12 lat już nie operuje. Brakuje Panu tego?
Nie. Kiedy było już wiadomo, że przestanę operować, wszyscy mówili mi, że będę za tym tęsknił. “Przecież zawsze byłeś w szpitalu, wciąż byłeś zajęty” - mówili.

Znalazł Pan teraz nowe hobby?
Tak - “nicnierobienie” (śmiech). Jeżdżę rowerem, czytam książki, oglądam telewizję, wyjeżdżamy z żoną na wakacje.

Prof. Joseph François Hitchcock - ur. 31.03.1941 w Pretorii (RPA), kardiochirurg, uczeń prof. Christiaana Barnarda, który w 1967 roku w Kapsztadzie dokonał pierwszego, udanego przeszczepu serca. Prof. Hitchock jest ostatnim żyjącym chirurgiem, który brał udział w tej operacji. Później zajął się kardiochirurgią dziecięcą. Operował m.in. w Nowej Zelandii, Anglii, w Stanach Zjednoczonych, w Johannesburgu. W 1977 roku trafił do Utrechtu, do Szpitala Dziecięcego im. Królowej Wilhelminy, gdzie na początku lat 80-tych spotkał młodego Mariana Zembalę. Był jednym z liderów programu “Poolse Hartpatientjes naar Nederland", w ramach którego w latach 1984-1990 zoperowano w Utrechcie ok. 400 polskich dzieci z wadami serca. Sam - jak mówi - wykonał ponad 90 proc. tych zabiegów. Do szpitala w Utrechcie wrócił w 1996 roku. Jest kawalerem Orderu Zasługi PRL oraz Orderu Uśmiechu, którym wyróżniły do polskie dzieci. Od 12 lat jest na emeryturze. Mieszka w centrum Amsterdamu.

Rozmawiali:
Łukasz Koterba - polski dziennikarz (portal niedziela.nl, miesięcznik “Press”) i tłumacz mieszkający w Amsterdamie, prezes fundacji Stichting Literatura 
Jakub Guder - dziennikarz Gazety Wrocławskiej; w 1987 roku był w Utrechcie operowany przez prof. Françoisa Hitchcocka.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Prof. Marian Zembala: Byłem pacjentem cierpliwym i trochę upartym (WYWIAD)

Prof. Marian Zembala (fot. Adrian Grycuk/ CC BY-SA 3.0-pl/Wikimedia Commons)  - Gdybym się w tym myśleniu depresyjnym pogrążył, tobym ...